11 cze 2015

Włoski Monty Python – hej przygodo, czyli przychodzi człowiek do urzędu…

Stereotyp włoskiej biurokracji jest jednym z szerzej omawianych w kręgu osób zainteresowanych kulturą Italii i nie tylko, a przypomina historie rodem z Monty Python’a z kroplą science fiction. O ile dzielnie walczę z ogólnie pojętymi stereotypami (nieważne kogo i czego dotyczą), o tyle wybierając się kolejny raz do urzędu/lekarza/banku, itp. cierpnie mi skóra i wiem, że dobrze nie będzie. Wiedząc czego można się spodziewać lub raczej, że nie można oczekiwać zbyt wiele i bazując na doświadczeniach z przeszłości, rezerwuję pół dnia i idę walczyć o swoje (np. wysłanie paczki na poczcie w cenie europejskiej a nie azjatyckiej)…


Wczytując się w definicję „włoskiej biurokracji” możemy dowiedzieć się, że jej główne cechy to:
  • nadmiar pracowników danej placówki
  • niekompetencja urzędników
  • nepotyzm i dożywotnie zajmowane stanowiska
  • osowiałe tempo pracy, itd.
Z przykrością stwierdzam, że ciężko się nie zgodzić. Urzędy/banki/poczty itp. otwarte są do godzin południowych, czyli osoba pracująca w trybie dziennym, chcąc coś załatwić powinna wziąć wolne. Urzędnik też człowiek, przerwę na obiad (o 12.30) mieć musi. Tyle, że później do pracy już nie wraca. Nadmiar pracowników? Hmm…powiedzmy - zawsze (zawsze!) część spraw koniecznych do zakończenia tematu załatwia „koleżanka, której akurat dzisiaj nie ma”. Kiedy będzie? – może za tydzień. Ale gdybym przyszła za tydzień, to nie byłoby innej koleżanki, która zajmuje się akurat kolejnym wycinkiem całej sprawy. I nieeee, to nie są kwestie z różnych biegunów kompetencji urzędu – do zamknięcia jednej sprawy petenta potrzeba minimum 2-3 osób, z czego 1 na pewno jest nieobecna, a pozostałe nie są w stanie jej zastąpić. Przy bardzo złożonej sprawie, wymagającej więcej niż kilku kliknięć myszką komputerową warto nastawić się na kilkukrotny spacer do urzędu w celu zakończenia procedury.

Osowiałe tempo pracy? Dobra, czepiam się. Koleżanka przyszła - trzeba porozmawiać, przecież nie można być niewychowanym. Do 11 jeszcze jakoś idzie siłą rozpędu i porannej kawy, ale później cukier we krwi spada, tak jakoś sennie, w sumie już bliżej niż dalej do końca dniówki, nie ma co się spinać – stanowisko dożywotnie, więc jeszcze zdążę się napracować…
- Wie pani…jak miałam 6 lat to koleżankę z Polski miałam. Czemu pani tu jest? Może to pani mama jest? Też uciekła pani przed ustrojem?

Nepotyzm? Temat już został wyczerpany w innym wpisie TUTAJ

Nadmiar pracowników? Gdzieeeee?! Przecież bardzo potrzebujemy pana do odśnieżania ulic na Sycylii i 13 urzędników na 93 mieszkańców w Chamois!!!!

Imigrantowi dosyć szybko przyjdzie zderzyć się z biurokratyczną rzeczywistością, chociażby z konieczności posiadania codice fiscale (odpowiednik numeru PESEL, bez którego ciężko jest żyć) czy carta sanitaria (karta ubezpieczenia zdrowotnego). I tutaj napotkamy urzędników chcących od nas permesso di soggiorno (pozwolenie na pobyt dla obywateli spoza UE) i na nic zdaje się zapewnianie, że my nie dość, że nie z Azji to jeszcze w Unii jesteśmy. Sytuację zazwyczaj ratuje Wikipedia.


Dlatego do spraw urzędowych należy się przygotować i podejść jak do wyzwania. Warto:
  • zarezerwować sobie czas wg wzoru:                                                                                            3,5 x (t)potrzebny do załatwienia sprawy w Polsce x dwa podejścia (wzór autorski)
  • wyposażyć się w wydrukowaną wiedzę dotyczącą procedur i dokumentów, które są niezbędne do zrealizowania sprawy
  • zabrać do towarzystwa autochtona, najlepiej aby był Wujkiemszwagradziadka urzędnika (wtedy najczęściej kilka procedur można ominąć)
  • być przekonanym, że Polska leży w UE i nie potrzebujesz PdS
  • być pewnym swoich (wydrukowanych) racji i się ich trzymać
  • być z siebie dumnym po wysłaniu kartki pocztowej – Pałkiewicz nieraz by wymiękł kupując odpowiedni znaczek ;) To daje siłę przed kolejnymi konfrontacjami


I teraz jeszcze ciepła historia z życia wzięta.
Choroba nie wybiera – poranek, migdałki wielkości przerośniętych mandarynek, ból, gorączka. Super, angina czyli dziewicza wizyta u lekarza rodzinnego. Pani doktor wg rozpiski przyjmuje od 8.30, więc grzecznie o 8.45 czekam pod zamkniętą przychodnią aż ktoś się pojawi. Do 9 cisza, ani żywej duszy. Cierpiąc, wiedząc co mi jest (angina jest moją jedyną, regularną chorobą) i znając nazwę antybiotyku, który pomaga, stwierdziłam że nadszedł czas wypróbować wrażliwość Włochów na przypadek povera, malata, bionda straniera i pełna nadziei podreptałam w stronę apteki, licząc na „wypożyczenie” leku, z możliwością późniejszego doniesienia recepty. Poszło gładko, pani farmaceutka po wstępnym wywiadzie o uczuleniach „wypożyczyła” lek i zapewniła, że może poczekać na receptę. Przychodnia o 9.30 była już otwarta i pełna dziarskich stulatków, oczekujących na wizytę. Kolejka funkcjonuje standardowo - należy czekać i pamiętać za kim się jest, ale coś mi przestało pasować kiedy kolejna babcia z balkonikiem wcięła się, udając że mnie nie widzi i nie słyszy (wskazywało na to pukanie się po aparacie w jej uchu). Jak się okazało, w całej procedurze pominęłam punkt najważniejszy – telefon w celu umówienia wizyty. Pani pielęgniarka mnie usprawiedliwiła, bo przecież wczoraj nie byłam jeszcze chora i BARDZO GŁOŚNO powiedziała, że jak tylko pani doktor się pojawi mam wejść pierwsza (tego się nie spodziewałam, a babcia jeszcze mniej). Pani doktor przyszła o 10.30 i bez zbędnych pytań zawierzyła autodiagnozie, wypisując receptę na to, co było już dawno zażyte (chyba czas zmienić lekarza). Niestety potrzebowałam też skierowania na badania i tu wydarzyła się rzecz, której do teraz nie pojmuję. Pani doktor stwierdziła, że podczas tej wizyty nie może wypisać mi skierowania, więc powinnam wrócić do pani pielęgniarki i umówić się na kolejną wizytę, podczas której dostanę papier (?!). Przedzierając się przez tłum staruszków, dotarłam do pani pielęgniarki, która to miała mnie zapisać na kolejną wizytę ale poinformowała mnie, że powinnam zapisać się telefonicznie, więc proponuje mi przedzwonić jak wyjdę z przychodni. Pytam, czy skoro już tu stoję i zabieram jej czas, a ona ma długopis w ręku, otwarty kalendarz, to czy nie może mnie wpisać w zeszyt na kolejny termin. Niestety nie, trzeba dzwonić. No to zadzwoniłam za pół godziny, i ta sama pani, tym samym długopisem wpisała moje nazwisko w dokładnie ten sam zeszyt wizyt… .

m.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz