Jedną z pierwszych możliwości obserwowania włoskiej tradycji
na „żywym organizmie” było wesele znajomych, na które zostaliśmy zaproszeni.
Mimo wcześniejszych, wielokrotnych podróży do tego kraju zawsze uczestniczyłam
jedynie w turystycznym życiu mieszkańców, które nie ma zbyt wiele
wspólnego z „cywilnym” życiem. Z nieukrywanym entuzjazmem przeszukałam Internet,
aby mniej więcej wiedzieć czego się spodziewać i wniosek był jeden – będzie się
działo! Nie wzięłam jedynie pod uwagę, że większość opisywanych imprez działa
się na południu kraju, a także że powszechnie znane stereotypy mają źródła właśnie
tam.
Ku mojemu zdziwieniu znajomi, widząc entuzjazm patrzyli na
mnie z politowaniem, a ja frajerka myślałam, że po prostu bawić się nie
potrafią. Ooooo jak się myliłam! W dniu ślubu, wystrojona ze zgodnie
obowiązującym dress codem, zrobionymi przez siebie włosami (jak już to wcześniej
ustaliliśmy) i nieukrywanym podekscytowaniem ruszyliśmy w stronę kościoła,
gdzie szybko pojawiła się pierwsza niezgodność w scenariuszu – o ile kobiety
zachowały jako taki standard kreacji (od skromnych sukienek po konstrukcje
rodem z czerwonego dywanu), o tyle w wykonaniu panów jeansy + koszula były standardem
i wyrazem najwyższej elegancji. Myśląc „co kraj to obyczaj” dałam sobie czas na
przetrawienie tematu i zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu kolejnych „kwiatków”.
Tak, kwiatków też nie było. Msza dosyć zwyczajna, w skromnie przystrojonym
kościele. Wyjście po ceremonii z hukiem, składanie życzeń i RYŻ – wszechobecny ryż,
którym Panna Młoda w brutalny sposób została natarta a jej fryzura do końca
imprezy była ryżowym, ciężkim ciastkiem. Nie była zachwycona.
inna zaatakowana ofiara |
Część weselna rozpoczęła się wczesnym popołudniem w
restauracji. 300 gości podzielono na 12 stolików, Państwo Młodzi usadowieni przy oddzielnym stoliku zupełnie z boku, a mnie jako tego „zagranicznego” posadzono w „żywszym” towarzystwie
(wiedzieli co się święci). I zaczęło się! Na stole menu, z którego wynikało, że
mamy 5x przystawka, 5x pierwsze danie, 5x drugie danie, 5x coś tam, 3x deser, 3x
napoje. Zanim rozszyfrowałam co kryje się pod nazwami typu „karmazynowy
przypływ” talerze zaczęły wjeżdżać na stół. Mój partner widząc zdziwienie
zdążył mi wytłumaczyć, że to nie jest menu do wyboru a informacja co będzie
serwowane. Po czym dodał, że nie wypada zostawiać, bo się Młodym przykro zrobi.
Rozumiem, że trzeba respektować gościnność i gospodarzy no ale ludzie, na rany
Boga, szanujmy się nawzajem! Poszukiwania na stole trunku, który pomógłby
trawić te pyszności skończyły się na zaopiekowaniu się butelkami wina. Moje (jak
się okazało głupie) pytanie dotyczące muzyki zostało skwitowane „może wieczorem”
i w ciszy każdy sobie pałaszował swój trzynasty posiłek, przerywany od czasu do
czasu wynikami meczu piłki nożnej. Po około trzech godzinach zarządzono przerwę
od jedzenia. Wszyscy do ogrodu fotki robić. Część gości przetoczyła się przez
bar kupując kawę (tutaj za niezaplanowane napoje/trunki goście płacą we własnym
zakresie) a następnie ustawiani przez Wujkaszwagradziadka, czyli pana fotografa
zostaliśmy uwiecznieni na zdjęciach z wydętymi brzuszkami i napuchniętymi od
jedzenia oczami. Pauza trwała godzinę, po czym zostaliśmy zaproszeni do stołów na dalszą część menu. Chwilę negocjowałam z moim partnerem czy nie
możemy zorganizować wcześniejszej ewakuacji, bo ryzykuję omdleniem z
przeciążenia ale szybko okazało się, że ucieczka nie wchodzi w grę. Do wieczora
niewiele się zmieniało, talerze z wydzielonymi porcjami wjeżdżały co mniej
więcej 15 minut, zamykając menu kawą i trzecim deserem. Czy to koniec jedzenia?!?!?!?
Skąd. O 20.00 wyproszono nas z głównej sali restauracyjnej i przeniesiono do
bocznej, w której przez całą długość trzech ścian stały stoły zastawione słodkościami.
W rogu rozkładał się pan z płytami cd i keyboardem, a w oczach gości przeważała
panika. Jeszcze tylko kinowy pokaz zdjęć Państwa Młodych od narodzin do 35 roku
życia, trwający jedyne 45 minut i nadszedł czas, kiedy wyjście z imprezy nie
było traktowane jako faux paux. Muzyka zaczęła grać po 21 i z przykrością muszę
zauważyć, że jedynymi tancerzami były dzieci, które uchroniły się od pełnego
menu oraz najbliższa rodzina młodych, która nie chciała zrobić przykrości
organizatorom wieczoru. Cała reszta śpiącym krokiem powolutku wytaczała się z
lokalu, a ja w 100% zrozumiałam politowanie znajomych śmiejących się z mojego
przedweselnego entuzjazmu.
przerwa |
Długo nie chciałam uwierzyć, że tak wygląda standardowe
wesele i w żadnym wypadku „moje” nie było niewypałem, a bardziej rozrywkowe
śluby są rzadkimi wyjątkami. Do dzisiaj jestem pośmiewiskiem wśród znajomych,
którzy znali moje oczekiwania i regularnie straszą mnie zaproszeniami na swoje
wesela.
m,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz