1 maj 2015

Włoskie wesele – pierwsza kulturowa trauma.

Jedną z pierwszych możliwości obserwowania włoskiej tradycji na „żywym organizmie” było wesele znajomych, na które zostaliśmy zaproszeni. Mimo wcześniejszych, wielokrotnych podróży do tego kraju zawsze uczestniczyłam jedynie w turystycznym życiu mieszkańców, które nie ma zbyt wiele wspólnego z „cywilnym” życiem. Z nieukrywanym entuzjazmem przeszukałam Internet, aby mniej więcej wiedzieć czego się spodziewać i wniosek był jeden – będzie się działo! Nie wzięłam jedynie pod uwagę, że większość opisywanych imprez działa się na południu kraju, a także że powszechnie znane stereotypy mają źródła właśnie tam.



Ku mojemu zdziwieniu znajomi, widząc entuzjazm patrzyli na mnie z politowaniem, a ja frajerka myślałam, że po prostu bawić się nie potrafią. Ooooo jak się myliłam! W dniu ślubu, wystrojona ze zgodnie obowiązującym dress codem, zrobionymi przez siebie włosami (jak już to wcześniej ustaliliśmy) i nieukrywanym podekscytowaniem ruszyliśmy w stronę kościoła, gdzie szybko pojawiła się pierwsza niezgodność w scenariuszu – o ile kobiety zachowały jako taki standard kreacji (od skromnych sukienek po konstrukcje rodem z czerwonego dywanu), o tyle w wykonaniu panów jeansy + koszula były standardem i wyrazem najwyższej elegancji. Myśląc „co kraj to obyczaj” dałam sobie czas na przetrawienie tematu i zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu kolejnych „kwiatków”. Tak, kwiatków też nie było. Msza dosyć zwyczajna, w skromnie przystrojonym kościele. Wyjście po ceremonii z hukiem, składanie życzeń i RYŻ – wszechobecny ryż, którym Panna Młoda w brutalny sposób została natarta a jej fryzura do końca imprezy była ryżowym, ciężkim ciastkiem. Nie była zachwycona.



inna zaatakowana ofiara


Część weselna rozpoczęła się wczesnym popołudniem w restauracji. 300 gości podzielono na 12 stolików, Państwo Młodzi usadowieni przy oddzielnym stoliku zupełnie z boku, a mnie jako tego „zagranicznego” posadzono w „żywszym” towarzystwie (wiedzieli co się święci). I zaczęło się! Na stole menu, z którego wynikało, że mamy 5x przystawka, 5x pierwsze danie, 5x drugie danie, 5x coś tam, 3x deser, 3x napoje. Zanim rozszyfrowałam co kryje się pod nazwami typu „karmazynowy przypływ” talerze zaczęły wjeżdżać na stół. Mój partner widząc zdziwienie zdążył mi wytłumaczyć, że to nie jest menu do wyboru a informacja co będzie serwowane. Po czym dodał, że nie wypada zostawiać, bo się Młodym przykro zrobi. Rozumiem, że trzeba respektować gościnność i gospodarzy no ale ludzie, na rany Boga, szanujmy się nawzajem! Poszukiwania na stole trunku, który pomógłby trawić te pyszności skończyły się na zaopiekowaniu się butelkami wina. Moje (jak się okazało głupie) pytanie dotyczące muzyki zostało skwitowane „może wieczorem” i w ciszy każdy sobie pałaszował swój trzynasty posiłek, przerywany od czasu do czasu wynikami meczu piłki nożnej. Po około trzech godzinach zarządzono przerwę od jedzenia. Wszyscy do ogrodu fotki robić. Część gości przetoczyła się przez bar kupując kawę (tutaj za niezaplanowane napoje/trunki goście płacą we własnym zakresie) a następnie ustawiani przez Wujkaszwagradziadka, czyli pana fotografa zostaliśmy uwiecznieni na zdjęciach z wydętymi brzuszkami i napuchniętymi od jedzenia oczami. Pauza trwała godzinę, po czym zostaliśmy zaproszeni do stołów na dalszą część menu. Chwilę negocjowałam z moim partnerem czy nie możemy zorganizować wcześniejszej ewakuacji, bo ryzykuję omdleniem z przeciążenia ale szybko okazało się, że ucieczka nie wchodzi w grę. Do wieczora niewiele się zmieniało, talerze z wydzielonymi porcjami wjeżdżały co mniej więcej 15 minut, zamykając menu kawą i trzecim deserem. Czy to koniec jedzenia?!?!?!? Skąd. O 20.00 wyproszono nas z głównej sali restauracyjnej i przeniesiono do bocznej, w której przez całą długość trzech ścian stały stoły zastawione słodkościami. W rogu rozkładał się pan z płytami cd i keyboardem, a w oczach gości przeważała panika. Jeszcze tylko kinowy pokaz zdjęć Państwa Młodych od narodzin do 35 roku życia, trwający jedyne 45 minut i nadszedł czas, kiedy wyjście z imprezy nie było traktowane jako faux paux. Muzyka zaczęła grać po 21 i z przykrością muszę zauważyć, że jedynymi tancerzami były dzieci, które uchroniły się od pełnego menu oraz najbliższa rodzina młodych, która nie chciała zrobić przykrości organizatorom wieczoru. Cała reszta śpiącym krokiem powolutku wytaczała się z lokalu, a ja w 100% zrozumiałam politowanie znajomych śmiejących się z mojego przedweselnego entuzjazmu.

przerwa

Długo nie chciałam uwierzyć, że tak wygląda standardowe wesele i w żadnym wypadku „moje” nie było niewypałem, a bardziej rozrywkowe śluby są rzadkimi wyjątkami. Do dzisiaj jestem pośmiewiskiem wśród znajomych, którzy znali moje oczekiwania i regularnie straszą mnie zaproszeniami na swoje wesela.


m,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz